Pomyśl, że właśnie dostałeś list, w którym jest jedno zdanie – Za dwadzieścia cztery godziny zapraszam Cię do siebie. – podpisane Bóg. Taka myśl krąży mi dzisiaj po głowie. Jakie byłoby moje pierwsze odczucie? Radość? Smutek? Żal? Panika? Przecież życie tu, jest tylko przystankiem w drodze, a jednak jakoś tak ciężko byłoby się z nim rozstawać.
Negocjacje – to mi przyszło do głowy. Boże daj mi jeszcze tydzień. To nie jest dużo. Ledwie siedem dni. Ja w tym czasie naprawię to, co zepsułem w relacjach. Zrealizuję odkładane plany i marzenia. Zrobię to wszystko, czego do tej pory nie zrobiłem. Tylko daj mi jeszcze siedem dni! W głowie dźwięczy mi już odpowiedź na to pytanie. – Chłopie, miałeś 34 lata. To tysiąc siedemset sześćdziesiąt osiem tygodni. To dwanaście tysięcy czterysta dziesięć dni. Czego ty do tej pory nie wiedziałeś? Na co zabrakło ci czasu?
To trudna ale bardzo otrzeźwiająca refleksja, która wybudziła mnie dzisiaj ze złudzenia, że mam jeszcze czas. Skąd ja niby wiem, że mam jeszcze czas? Nie wiem tego. Wiem tylko tyle, że dzisiaj wstałem. Dzisiaj zostało mi dane. A jutro? Nie wiem. Może będzie. Oby było. Pewności jednak nie mam. Mogę przypuszczać że będzie, w końcu nie choruję i mam w miarę ustabilizowane życie. Czy to jednak pewność? Skądże.
Nic na ten świat nie przyniosłem w momencie urodzenia. Nic też z niego nie zabiorę. Mogę jak najlepiej wykorzystać czas, który został mi dany. Jeśli odkładam przeproszenie kogoś na wieczne później, to może już czas to zrobić. Jeśli od lat odkładam realizację marzenia, to może czas już to zrobić. Jest później niż nam się wydaje.
P.S. I to wcale nie jest zła informacja.